-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz2
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant3
Biblioteczka
2024-05-06
2024-05-01
Junji Ito potrafi jak nikt wlać nieco więcej światła, czy może właściwiej by napisać mroku, do skostniałego gatunku jakim jest horror. Bodajże u profesor Janion w jej monografii "Wampir. Biografia symboliczna" przeczytałem kiedyś, że horror właśnie niechybnie skazany jest na ruch poza orbitą sztuki (to w zasadzie moja parafraza, sens jednak zachowałem), gdyż nastawiony jest jedynie na wzbudzenie u nas uczucia strachu. O tym, że podobne twierdzenia zdają się być fatalnym nieporozumieniem od lat szeregowi ludzi udaje się mnie przekonać. Jeśli mowa o kinie, zrobił to Robert Eggers swoimi niezwykłymi "Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii" i "Lighthouse". Zrobi to pewnie i swoją nadchodzącą wersją "Nosferatu". Jeśli zaś chodzi o komiks to niewątpliwie podziękowania należą się Ito. No bo jak tak można wziąć jakiś niegroźny motyw, dajmy na to spiralę, i za pomocą takiegoż tworzywa wywołać u czytelnika tyle skrajnych emocji, od niepokoju, przez strach, aż do obrzydzenia? A no Japończycy potrafią, szczególnie jeśli chodzi o nieliniowe, oryginalne koncepcje, które do głowy by nie przyszły Europejczykom, czy Anglosasom. Jednak Ito to prawdziwy fenomen. Tworzy coś jeszcze innego. Niczym doborowy MC biorący udział we freestyle'owej rap bitwie, Junji mógłby rzucić publice prośbę o podrzucenie najabsurdalniejszego słowa jakie przyszło by komuś do głowy i na jego podstawie sklecić kąśliwe, rymowane cudo. Bawi się więc niepokojem wrzucając na tapetę niewinny rekwizyt czy kolejną ofiarę, wykpiwając i tak już nazbyt poważną sytuację w jakiej znaleźli się jego bohaterowie. Można by powiedzieć, że zbytnio się nad nimi znęca. No pewnie, ale na swój sposób ironicznie, a co więcej i nie bez powodu. Pobudza ich do działania, a nas, biedaków, do refleksji, czy aby przypadkiem to nie z nas sobie dworuje.
Junji Ito potrafi jak nikt wlać nieco więcej światła, czy może właściwiej by napisać mroku, do skostniałego gatunku jakim jest horror. Bodajże u profesor Janion w jej monografii "Wampir. Biografia symboliczna" przeczytałem kiedyś, że horror właśnie niechybnie skazany jest na ruch poza orbitą sztuki (to w zasadzie moja parafraza, sens jednak zachowałem), gdyż nastawiony jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02-04
Do samiutkiego końca miałem nadzieję na choćby odkrywczy plot twist albo koniec z wielkim "łał". Czułem się natomiast jak gdybym czytał zapis wydarzeń nudnego dnia wycietego z czyjegoś żywota, takiego, że i owszem, czasem coś nieoczekiwanego się przytrafi, jak wpadający z odwiedzinami, zmarły przed siedmiu laty ojciec, ale co z tego, skoro bohaterka wraca do wycierania kurzu na parapecie. Nie miałbym nic przeciwko fabularnej nudzie, gdyby autor w zamian serwował mi coś unikatowego, jak strumień świadomości w równie nużącym "Ulissesie" Joyce'a lub bezbłędny, przenikliwy język Nabokova w "Lolicie". "Silos" jest jednak wydmuszką, bez interesujacej formy i krzty sznytu, wypełnioną zdaniami równie nieskomplikowanymi, co nieurodziwymi, niczym "Kali kochać, kali kupić". Tu i ówdzie Howey rzuci ochłap, uchyli rąbka tajemnicy, ale hej, każda głośna powieść do czegoś aspiruje, ma intrygujacy zamysł i wręcz woła: "Patrz jakiego to obłędnego salta zaraz nie wywinę!", by w końcu zmusić do smutnej refleksji, że oto zmarnowaliśmy kilka godzin na kolejną marketingowa grandę. Tym właśnie dla mnie "Silos" jest. Dowodem, że za dobrym pomysłem powinno iść wyśmienite zaplecze.
Do samiutkiego końca miałem nadzieję na choćby odkrywczy plot twist albo koniec z wielkim "łał". Czułem się natomiast jak gdybym czytał zapis wydarzeń nudnego dnia wycietego z czyjegoś żywota, takiego, że i owszem, czasem coś nieoczekiwanego się przytrafi, jak wpadający z odwiedzinami, zmarły przed siedmiu laty ojciec, ale co z tego, skoro bohaterka wraca do wycierania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-24
Niegdyś usłyszałem od znajomego, wielbiciela fantastyki, że trylogia husycka jest lepsza od cyklu wiedźmińskiego. Po pierwszej z trzech powieści wydaje mi się, że mógł mieć rację. Śmiałem się do rozpuku za każdym razem, gdy Sapkowski tego chciał wplątując nieporadnego niekiedy i naiwnego Reinmara w tarapaty. Jeszcze mocniej rżałem gdy poczciwy i wyszczekany demeryt, Szarlej, kwitował dosadnie niewiarygodne szczęście kompana kolejny raz wyciągając go z opresji. Tu nawet nie są potrzebne czary mary, metafizyczne stwory i inne efekciarskie sztuczki, gdyż i bez tego to zgrabna łotrzykowska powieść drogi. Sapkowski wszak jest czarodziejem słowa i nie mogę pozbyć się złudzenia, że dałby sobie radę w zasadzie każdym gatunku. Fantasy cierpiałoby bez niego na poważne niedobory, choćby warsztatowe. Całe szczęście trylogia jest długa i dla mnie dopiero się rozpoczęła.
Niegdyś usłyszałem od znajomego, wielbiciela fantastyki, że trylogia husycka jest lepsza od cyklu wiedźmińskiego. Po pierwszej z trzech powieści wydaje mi się, że mógł mieć rację. Śmiałem się do rozpuku za każdym razem, gdy Sapkowski tego chciał wplątując nieporadnego niekiedy i naiwnego Reinmara w tarapaty. Jeszcze mocniej rżałem gdy poczciwy i wyszczekany demeryt,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-04
Nie jest tak źle jak wieszczyli w opiniach ci, których o "Wieczny Grunwald" dopytywałem. Na pewno jest inaczej. Oczywiście inaczej niż by było dziś. Twardoch lat dwudziestych XXI wieku jest o wiele mniej chaotyczny i z pewnością nie tak rachityczny, gdyż cechując się już raczej pragmatycznym, zarobkowym podejściem do zawodu pisarza (co niejednokrotnie, szczerze, podkreślał), unika on tak luźnej kompozycji, pełnej rozgardiaszu. Być może tak miało być. W końcu w wielu miejscach to ten sam surowy Twardoch, z oryginalnym imaginarium, metafizycznym systemem z własnym zbiorem dogmatów i unikalnym językiem pełnym neologizmów.
Być może posłowie wydania "Wiecznego Grunwaldu" z 2021 roku ten cały chaos kompozycyjny tłumaczy. Niczym na spowiedzi, autor tłumaczy się kilkoma fragmentami życiorysu z treści powieści. Twierdzi, że jest wrażliwy, ale nie w znaczeniu "fragile", czyli kruchy, gdyż w zasadzie jest twardy, zahartowany, skoro dorastał samotny, nierozumiany przez rówieśników. No nie. Ja tam w prozie współczesnego Twardocha widzę pokorę, zrozumienie, że hardość to tylko zakładana maska. W "Wiecznym Grunwaldzie" widać już jakieś zalążki tej świadomości.
Nie jest tak źle jak wieszczyli w opiniach ci, których o "Wieczny Grunwald" dopytywałem. Na pewno jest inaczej. Oczywiście inaczej niż by było dziś. Twardoch lat dwudziestych XXI wieku jest o wiele mniej chaotyczny i z pewnością nie tak rachityczny, gdyż cechując się już raczej pragmatycznym, zarobkowym podejściem do zawodu pisarza (co niejednokrotnie, szczerze, ...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-08-25
Może bym się nie przejmował historią muzyki, ciekawostkami z życia piosenkarzy z pierwszych stron gazet, ich wzlotów i upadków. Może, gdyby nie fakt, że chodzi o lata dziewięćdziesiąte, grunge i o to, że jestem millenialsem. Może bym się nie przejmował supermodelkami, ich przemijającym uniwersalnym pięknem, gdyby nie to, że w rzeczonym okresie podważano kanon ich urody, sposób prezentowania ich wdzięków, a robili to artyści pokroju Lindbergha.
Gacek prawi bowiemi w "Ekstazie" o przemianach kulturowych, ewolucjach pokoleń na przykładzie wycinka kultury, który chłonęła. Nawet jeśliby nic w tej książce nie leżałoby w kręgu moich zainteresowań, to nie szkodzi. Nie o to tu chodzi. Dziennikarka opowiada z pasją, niczym bajarz. Jej dzieło to rodzaj drobiazgowej analizy, streszczenie kompletne. Zarzuty, że to tylko o grunge'u, czy tam trochę o modzie i że tylko o USA uważam za absurdalne. To autorka obiera sobie cel i prezentuje do niego drogę. Nam pozostaje ocenić czy do celu dotarła i jak sprawnie pokonała zakręty. Jeśli mnie zapytać, to zdobyła pole position. Czekam na następną część.
Może bym się nie przejmował historią muzyki, ciekawostkami z życia piosenkarzy z pierwszych stron gazet, ich wzlotów i upadków. Może, gdyby nie fakt, że chodzi o lata dziewięćdziesiąte, grunge i o to, że jestem millenialsem. Może bym się nie przejmował supermodelkami, ich przemijającym uniwersalnym pięknem, gdyby nie to, że w rzeczonym okresie podważano kanon ich urody,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-08-11
Wanda Nowicka ma trzech synów. Jeden z nich, znany jako towarzysz Michał (tak, przydomek takowy posiada nie bez przyczyny, jest bowiem działaczem komunistycznym, za co już nawet, biedak, cierpiał katusze, po tym jak aresztowało go ABW), historyk z wykształcenia, zbłaźnił się w internetowych dysputach razy wiele, jak to każdy zwolennik słusznie minionego systemu ma w zwyczaju. Jeden raz jednak zapadł mi głęboko w pamięć, wrył się i umościł w niej, świnia jedna. Nowicki bowiem, smaląc cholewki do reżimu Stalina bronił go, usprawiedliwiając na wszelkie sposoby politykę dyktatora zmierzającą do urzeczywistnienia Hołodomoru. Posługiwał się przy tym jakże przekonującym argumentem - "jestę historykię" (sic).
O wielkim głodzie na Ukrainie wiedziałem wtedy niewiele, choć chyba i tak więcej niż przeciętny polski obywatel. Dodałem więc, po niemałym rekonesansie, książkę Applebaum do listy książek, jakie warto przeczytać. No i kilkanaście dni temu przypomniałem sobie o tym głupku z pierwszego akapitu, zgrywającym pioniera, wykłucającym się o definicje ludobójstwa. Przypomniałem sobie i o "Czerwonym głodzie".
Nieczęsto zdarza się, by dziennikarz pisał o historii rzetelnie, jeszcze rzadziej by powstrzymywał się od uogólnień, kwantyfikatorów, czy wreszcie wyolbrzymień i prywatnych wycieczek, prowadzących do subiektywizacji. Applebaum tego nie robi, aż dziw bierze, bo nie łatwo jest trzymać nerwy na wodzy, czytając o tym, co ukraińskich chłopów czekało z rąk komunistów. Autorka skrupulatnie wyjaśnia nie tylko jak doszło do Hołodomoru, nakreślając klimat politycznych zmian począwszy od rewolucji październikowej, ale wyczerpująco omawia pokłosie tragicznych wydarzeń, ewolucję globalnej świadomości społecznej o wielkim głodzie. Jest rzetelna, ale nie przytłaczająco zimna, niczym niejeden historyk. Dobrze odczytuje zalążki polityki jaką do dziś kieruje się państwo rosyjskie - wyparcie kultury ukraińskiej, negację prawa do samostanowienia tego narodu.
Co do treści. Nie chcę nawet pisać o skali cierpienia Ukraińców. Lepiej samodzielnie się z tym zmierzyć. Warto, bo prawda jest ważna, a przykłady i przypisy są orężem w walce z bezlitosnym, apatycznym i małostkowym narodem, którego dom znajduje się po obu stronach Uralu. Tego bowiem rzeczony naród boi się najbardziej.
Wanda Nowicka ma trzech synów. Jeden z nich, znany jako towarzysz Michał (tak, przydomek takowy posiada nie bez przyczyny, jest bowiem działaczem komunistycznym, za co już nawet, biedak, cierpiał katusze, po tym jak aresztowało go ABW), historyk z wykształcenia, zbłaźnił się w internetowych dysputach razy wiele, jak to każdy zwolennik słusznie minionego systemu ma w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-07-21
Z niemałym zdziwieniem przeczytałem gdzieś, że “Pornografia” jest najsłabszą powieścią Gombrowicza. Postanowiłem to sprawdzić i pozwoliłem sobie się nie zgodzić.
Gombrowicz a priori ukazał istotę nadchodzącego postmodernizmu, upadek dotychczasowych wartości, śmierć starego świata i narodziny młodego, hedonistycznego, transgresyjnego. Nie prawi morałów, nie ocenia, tak jak nie robi tego powieściowy Fryderyk. Stare tradycje nie są lepsze od nowych, dawne wartości nie bardziej oświecone, czy moralnie właściwe, niż przyszłe. Ostatecznie to co było jest zbiorem pustych gestów, czczych słów. To co nastało nie daje zaś złudzeń, że będzie się silić na idee, pełne obietnic bez pokrycia. I może to właśnie w oczy kole polskiego filologa, krytyka, literaturoznawcę. Bo jest tu raczej brak, niż coś. Pornografia myśli, neurotyczne spazmy szczerych do bólu pragnień i partykularnych chętek, bezkarnych scen hedonizmu. Dla “wielkiej” literatury to wszak wilczy bilet, turpizm intelektualny. Literatura przez duże “W” pławić się powinna w swojej pretensjonalności, unikać cudzysłowów, nie dostrzegać swej śmieszności, nie udawać, zawsze być czymś i o czymś. Gombrowicz nie udaje. Nie każe. Nie pisze jak ma być. Polać mu!
Z niemałym zdziwieniem przeczytałem gdzieś, że “Pornografia” jest najsłabszą powieścią Gombrowicza. Postanowiłem to sprawdzić i pozwoliłem sobie się nie zgodzić.
Gombrowicz a priori ukazał istotę nadchodzącego postmodernizmu, upadek dotychczasowych wartości, śmierć starego świata i narodziny młodego, hedonistycznego, transgresyjnego. Nie prawi morałów, nie ocenia, tak jak...
2023-07-04
Jakieś pięć lat temu zmarła tragicznie żona kolegi z pracy. Mniejsza o szczegóły. Miała atak astmy, przestała oddychać. Pomoc osób postronnych była niemożliwa, mimo, że znaleźli przy niej inhalator. Pęcherzykom płucnym lek nie może być przecież dostarczony, jeśli osoba nie oddycha. Coś lub ktoś musi oddychać za nią. Pierwsza karetka przyjechała po 15 minutach. Nie mogła podjąć czynności ratunkowych (dlaczego, nie pamiętam), wezwali specjalistyczną. Ta zjawiła się po 40 minutach. Po co? Nie wiem. Młoda przecież, 34-latka już dawno nie żyła. Czy gdyby wydarzenia te nie miały miejsca w publicznej placówce, a w zaciszu domowym, przy zmarłej nie byli obcy ludzie, a bliscy pojawiłaby się wizytówka zakładu pogrzebowego, albo ratownik nie wmanewrowałby bliskich w "przewóz do kostnicy"? Nie wiem. Dziewczynę łatwo można było uratować.
Patora mnie sprowokował. Podobnie jak tysiące swoich czytelników. Do tego by poszukać w głowie tych wszystkich "ale". By nie być niewrażliwym na śmierć i obojętnym wobec obojętnych. Gdy w zeszłym roku zmarła moja babcia, po kilku dniach spędzonych w hospicjum, skarlała, umęczona bardzo już zaawansowanym "parkinsonem", spotkałem się z tą obojętnością. Nikt z rodziny nie chciał jej tam oddawać, ale w pewnym momencie nie było już innej opcji, bo domu nie było warunków by tak krucha osoba przeżyła, jeszcze tuż po kolejnej już hospitalizacji. W hospicjum okazało się, że nie podają morfiny cierpiącej staruszce, u kresu sił, u progu życia, jęczącej z bólu. Dlaczego? “Bo przecież ona już niczego nie czuje, nie jest świadoma”. Jeśli takie osoby dziś pracują z chorymi i umierającymi, to jak źle było dwadzieścia lat temu? Napawa mnie obrzydzeniem myśl, że ktoś może uśmiercić jadącą do szpitala osobę dla paru stów. Nie chodzi nawet o sam ohydny akt. Za wieloma osobami zmierzającymi “erką” do szpitala stoją bliscy, którzy poświęcali dni, miesiące, czy lata na by to jednak nie nastąpiło. Zamartwiali się, wspierali w chorobie, czy schorzeniu, nieraz podwieźli kilkadziesiąt kilometrów do lepszego specjalisty, biegali po aptekach, sadzali na sedesie. Gdy do mieszkania wkraczał zespół ratowników czekali, z duszą na ramieniu, pełni nadziei, że zaraz profesjonaliści zrobią swoje, a mężowi, mamie, czy cioci będzie lepiej, względnie trafi do szpitala tylko na obserwacje. Paru cwaniaczków w uniformach przekreśla to jedną nadmiarową iniekcją, kilkoma dodatkowymi zakrętami, czy postojem karetki pod Maciem.
Mało jest dziennikarzy takich jak autor “Łowców Skór”. Facetowi zależy. Lubi swoją pracę, pełni misję. Dokonał, i wciąż dokonuje (widać to a propos jego reportaży w “Uwadze!”), sporo dobrego. Dokładnie opisał wszystko z czym mierzył się podczas śledztwa. Jest nawet miejsce na mały epilog i garść przemyśleń, czy próby znalezienia przyczyn niecnego procederu. Nie da się przejść obojętnie obok dzieła Patory. To jedna z ważniejszych publikacji dziennikarskich ostatnich lat. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich wielbicieli literatury faktu.
Przychodzą mi jeszcze do głowy słowa środowiska lekarskiego sprzed dwudziestu lat, tuż po opublikowaniu artykułu o łódzkiej aferze, o tym, że jest to publikacja, która podważa wśród Polaków zaufanie do medyków i pracowników służby zdrowia. Naprawdę? Tak jakby świadek morderstwa, czy kradzieży był winowajcą? Nie zaś środowisko, które proceder handlu informacjami o zgonach uczyniło w pełni normalnym klimatem, racjonalizując sobie powolutku patologiczną sytuację. Aha. Pomyśleć, że uważałem siebie za wykolejonego mizantropa.
Jakieś pięć lat temu zmarła tragicznie żona kolegi z pracy. Mniejsza o szczegóły. Miała atak astmy, przestała oddychać. Pomoc osób postronnych była niemożliwa, mimo, że znaleźli przy niej inhalator. Pęcherzykom płucnym lek nie może być przecież dostarczony, jeśli osoba nie oddycha. Coś lub ktoś musi oddychać za nią. Pierwsza karetka przyjechała po 15 minutach. Nie mogła...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-07-01
Czytając "Obcego" nie mogłem nie zauważyć fabularnych analogii do "Procesu" Kafki. Ale wątek przewodu sądowego i atmosfery osaczenia to chyba jedyne analogie jakie widzę w powieściach obu egzystencjalistów. Kafkce absurd służył do niczym nieskrępowanej zabawy, absurdu dla absurdu. Camus uczynił go natomiast narzędziem przeraźliwie realistycznym. W skórę Józefa K. łatwo było mi wejść, rozgościć się w tej Nibylandii i tyleż nietrudno z niej wylogować. Meursaultem natomiast jestem, nie potrafię przestać nim być. Podobnie jak on bywam cynikiem, widzę śmieszność bezsensu, trywialność prób określania celowości. Podobnie jak on i wszyscy jemu podobni, podlegam osądom. Jestem oskarżany o indywidualizm, obojętność, nihilizm, brak ideałów, będących w końcu jedynie abstrakcyjnymi konstrukcjami, nie zaś realnymi bytami. Tym śmieszniejsze wydają się te osądy. Tym bardziej bezcelowa wydaje się obrona. Kłaniam się uniżenie, bo Camus to tak bardzo na poważnie, a jednak bezpretensonalnie.
Czytając "Obcego" nie mogłem nie zauważyć fabularnych analogii do "Procesu" Kafki. Ale wątek przewodu sądowego i atmosfery osaczenia to chyba jedyne analogie jakie widzę w powieściach obu egzystencjalistów. Kafkce absurd służył do niczym nieskrępowanej zabawy, absurdu dla absurdu. Camus uczynił go natomiast narzędziem przeraźliwie realistycznym. W skórę Józefa K. łatwo było...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-06-17
Podobno Ende był ezoterykiem. Nawet nie wiem czym ona (ezoteryka) w zasadzie jest(czy wie to ktokolwiek?). Właściwie bym się na Endego obraził, bo ezoteryk kojarzy mi się jedynie z oszustem, kolejnym panem z różdżką, strukturyzatorem wody, czy kryształową kulą, który chce żerować na ludzkiej naiwności. Tylko, że Ende jest oszustem wybitnym. Sposób w jaki pracuje jego wyobraźnia może mi nieco tę całą ezoterykę wyjaśnić. Wszystkie niezwykłe pomysły i oryginalne koncepty, wydarzenia, postaci, jak i efekty ich działalności, czy miejsca, które odwiedzają to imponderabilia cudowne zarówno w mikro i makroskali. Co stronę nie mogłem wyjść z podziwu jakim cudem można wymyślić coś równie niepowtarzalnego. Owszem, film był magiczny, świetnie zrealizowany, zważywszy na czasy mojego dzieciństwa, jednak w zestawieniu z powieścią jest ersatzem, wersją demo, niczym jakiś bryk, zwykłym streszczeniem. Tak niewiele brakowało, a przeszedłbym obok niej obojętnie. Nutka nostalgi poruszyła jednak czułą strunę i mogłem poczuć się na powrót dzieckiem, które tak jak Bastian pragnie już jedynie odnaleźć się w tym zagmatwanym świecie, znaleźć własne miejsce i zaakceptować siebie. Pokochać to co i kogo już ma. "Niekończąca się historia" jest więc nie tylko pouczająca, a wręcz terapeutyczna. Może więc Ende jest jednym z tych dobrych oszustów, tym, który mówi, że wszystko będzie dobrze, sam w to wierzy, choć pewności nie ma.
Podobno Ende był ezoterykiem. Nawet nie wiem czym ona (ezoteryka) w zasadzie jest(czy wie to ktokolwiek?). Właściwie bym się na Endego obraził, bo ezoteryk kojarzy mi się jedynie z oszustem, kolejnym panem z różdżką, strukturyzatorem wody, czy kryształową kulą, który chce żerować na ludzkiej naiwności. Tylko, że Ende jest oszustem wybitnym. Sposób w jaki pracuje jego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-04-12
Mamy w Polsce kilku znanych „specjalistów” od Chin. Profesora Góralczyka, sędziwego już politologa o smutnym wyrazie twarzy, władającego zarówno mandaryńskim, jak i równie egzotycznym dla nas węgierskim. Radosława Pyffla, samozwańczego znawcę dalekiego wschodu, który w Chinach studiował i prowadził niejasne interesy, również chińskim się posługującego. Jacka Bartosiaka, geopolityka, znawcę wszechrzeczy, cichego orędownika ChRL, który chińskiego nie zna, ale często Chin potęgę podkreślającego.
Co łączy tych panów i im podobnych? Wszyscy mijają się z prawdą, są zachowawczy, ostrożni. Nie mogą sobie pozwolić na zbyt daleko idące wnioski, faux-pas względem państwa środka, bo wciąż tam jeżdżą, prowadzą interesy, utrzymują kontakty. Nie usłyszymy od nich konkretów dotyczących dziury w całym, jaką jest Chińska Republika Ludowa i jej mętne interesy, powiązania z niektórymi europejskimi biznesmenami, nietransparentnymi działaniami i inwestycjami, czy kontrowersyjnymi rozwiązaniami technologicznymi. Ilu z nas przejmuje się etycznie naganną postawą chińskiego państwa? Chyba już niewielu. Sporo Polaków sprzedaje bez problemu chińskim bigtechom swoje dane za cenę tańszego (choć tu bardziej pasuje już pewnie jakiś Realme) smartfona Xiaomi, możliwości korzystania z aplikacji takich jak Tik Tok, czy zrobienia zakupów w serwisie Shopee.
Czubkowska zadaje właściwe pytania, a zadaje ich wiele. Okrasza garścią danych, statystyk, not prasowych, relacji zwykłych ludzi, także tych z chińskim biznesem związanych. Nie tylko cytuje. Działa w terenie. O głośnej sprawie „Staszka”, szefa polskiego oddziału Huawei, też by napisała, gdyby sąd nie utajnił procesu, bo i na tymże się pojawiła. Jeździ na spotkania w kraju i za granicą (bądź prowadzi je zdalnie). Rozmawia z czeskimi sinologami, serbskimi działaczami, szefami polskich oddziałów chińskich firm. O części spraw zamieszczonych w książce wielu z nas pewnie słyszało, ale ich ilość przytłacza. Przemawia do rozsądku. Jest warta więcej niż godziny wywiadów, vlogów, czy setki stronic książek wymienionych wcześniej panów. Dziennikarka nie mydli oczu, nie koloryzuje, nie odwraca kota ogonem. Nie musi. Za obiektywność i rzetelność należą się jej podziękowania. Brawo za odwagę i chęć podjęcia niewygodnego tematu. Chylę czoła.
PS
Postanowiłem dopisać nieco, po zapoznaniu się z niektórymi opiniami o książce. Niektórzy nadmieniają, że „działania Chin to nic nowego” albo że „wszystkie kraje lub korporacje tak robią". Nie, nie wszystkie. Nie zważając nawet na absurd nietrafnego argumentu typu „Cóż z tego, że Kowalski kłamie, skoro wszyscy kłamią". W Stanach sądy, komisje, czy Kongres zajmuje się problemami swoich bigtechów. Pod naciskiem opinii publicznej nawet Zuckerberg tłumaczył się przed organami państwa. Na zachodzie mamy więcej wolności i jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi, w jakiś sposób możemy rozliczać tych, którzy postępują nieetycznie w sposób jawny. Liberalizm pozwala też, by dziennikarz napisał książkę jak ta, której tyczy się moja opinia. Na tym polega różnica. Chińska wierchuszka przed nikim się nie tłumaczy, a już na pewno nie przed obywatelami własnego państwa.
Mamy w Polsce kilku znanych „specjalistów” od Chin. Profesora Góralczyka, sędziwego już politologa o smutnym wyrazie twarzy, władającego zarówno mandaryńskim, jak i równie egzotycznym dla nas węgierskim. Radosława Pyffla, samozwańczego znawcę dalekiego wschodu, który w Chinach studiował i prowadził niejasne interesy, również chińskim się posługującego. Jacka Bartosiaka,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-04-05
Dawkins naukowiec i ateista. Dawkins racjonalista i darwinista. No i wreszcie Dawkins publicysta. Tym razem. Skądś, lecz już nie pamiętam skąd, dowiedziałem się, że to najlepsza książka na rozpoczęcie zgłębiania imaginarium (siłą rzeczy naukowa rzeczywistość musi nam być przez badaczy i teoretyków upraszczana i wykładana w formie jakiegoś paradygmatu, a Richard ma do tego literacką smykałkę) tego autora. Gdyż najprostsza, krótka. Ostatecznie nie jestem jakoś bardzo zaskoczony wykładem profesora, gdyż jest tu mniej naukowo, a bardziej brawurowo, choć kilka razy podniosłem z zaciekawieniem brew. Wolę Richarda naukowca, z nutką antyteistycznej nonszalancji, więc już lecę po te bardziej wymagające pozycje spod jego pióra.
Dawkins naukowiec i ateista. Dawkins racjonalista i darwinista. No i wreszcie Dawkins publicysta. Tym razem. Skądś, lecz już nie pamiętam skąd, dowiedziałem się, że to najlepsza książka na rozpoczęcie zgłębiania imaginarium (siłą rzeczy naukowa rzeczywistość musi nam być przez badaczy i teoretyków upraszczana i wykładana w formie jakiegoś paradygmatu, a Richard ma do tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-31
2023-03-30
Czy można połączyć słowiańskie demony z halnym, Platonem i solipsystyczno-demiurgicznymi koncepcjami rodem z opowiadań Dicka, czy książek Schulza? Cytując klasyka: „Ależ można, jak najbardziej”. No bo kto niby Karice zabroni? Czuję nawet, że koncepcyjnie książka jest mi bliższa, niż „Szczelina”, dobrze, że i krótsza, przez co gęsty klimat, zawsze u Josefa obowiązkowy, sączy się tu cały czas, nie nuży, nie grzęźnie na mieliznach jakichś fabularnych wypełniaczy. Można by ponarzekać, że konkluzje Karika serwuje nieco pretensjonalnie, no ale ten typ tak ma. W końcu zawsze jest u niego nonszalancki bohater, zgrabnie nakreślony obłęd i realistycznie szkicowane konflikty, toteż z tej mieszanki pretensjonalnością aż dymi.
Czy można połączyć słowiańskie demony z halnym, Platonem i solipsystyczno-demiurgicznymi koncepcjami rodem z opowiadań Dicka, czy książek Schulza? Cytując klasyka: „Ależ można, jak najbardziej”. No bo kto niby Karice zabroni? Czuję nawet, że koncepcyjnie książka jest mi bliższa, niż „Szczelina”, dobrze, że i krótsza, przez co gęsty klimat, zawsze u Josefa obowiązkowy, sączy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-15
Piotr Zychowicz. Historia Realna, historia dzieje się na naszych oczach. Dzisiej (sic!) drodzy widzowie porozmawiamy o mojej nowej książce pod tytułem „Ukraińcy”.
Tak mniej więcej zaczyna się, pomijając promocję książki, którą dodałem, by jakoś opinię zacząć, każdy odcinek na jutubowym kanale Piotra „O matko!” Zychowicza. Rutynowo, powiecie. Owszem, bo i pan redaktor rutynę lubi i to do tego stopnia, że od lat nie pisze książek, a zszywa osobiście przeprowadzone kiedyś wywiady i napisane już dawno artykuły (doda jeden wcześniej niepublikowany) i voilà! Historia pisze się na naszych oczach, no ale do rzeczy.
Po pierwsze, „Ukraińcy” należą do cyklu „Opowieści niepoprawne politycznie”. Dlaczego? Po co, skoro nie ma tu ryzyka, jazdy po bandzie? Przecież to jedna z bezpieczniejszych książek Zychowicza. Brak tu śmiałych i absurdalnych tez rodem z wcześniejszych pozycji, jak „Niemcy”. Obrywa się po trochu każdemu. Polakowi i Ukraińcowi. Nikomu laurek autor nie wręcza (no może tylko temu żubrowi kresowemu, „Catowi” Mackiewiczowi, którego Zychowicz z nieukrywanym fetyszyzmem, chętnie wspomina zawsze i wszędzie, tu w każdym niemal rozdziale przynajmniej raz cytując, bądź parafrazując wypowiedzi) i nikogo specjalnie nie oszczędza. Jedynie pod koniec sili się na dziwaczne, neo-jagiellońskie utyskiwanie, niezwiązane z tematem.
Po drugie. Znów ta sama formuła. Zychowicz niechętnie podchodzi do pisania prac analitycznych, pisanych ciągiem, od początku do końca skupiających się na konkretnej tematyce. Woli syntezować, bo łatwiej wydać i zarabiać na patchworku. „Ukraińcy” to kolejny, o czym już wspomniałem, zbiór wywiadów, artykułów i esejów autora luźno ze sobą powiązanych. Liźnięcie, skubanie po trochu każdego tematu dotyczącego stosunków polsko-ukraińskich. Dla kogoś, kto nic o temacie nie wie, może będzie tu kilka wartościowych „rozdziałów”. Pozostałych większość będzie nużyć. To wtórne. Pracy twórczej w tym za grosz. Jedynie trochę redagowania.
Po trzecie. Jeśli macie już dość nadętego i naiwnego trąbienia o idei jagiellońskiej, realpolitik, myśli konserwatywnej i notorycznych wtrętów o Mackiewiczu (czy naprawdę tylko jego czytuje Zychowicz?), odpuście sobie w ogóle książki Zychowicza, bo nic już was u niego nie zaskoczy, nie rozwiniecie się, ani niczego nowego nie dowiecie. Ot, kolejny średniak spod piotrowej prasy.
Męczyłem się przy tej książce niemiłosiernie, jak gdybym znów był dzieckiem, jadł obiad, nie będąc głodnym, a babcia negocjowała ze mną klasycznym „ziemniaczki możesz zostawić, ale mięsko musisz zjeść”. Problem tkwi jednak w tym, że nawet pyszny kotlet, wielokrotnie odgrzewany i spożywany dzień w dzień nie smakuje już tak samo. No ale „Ukraińcy” nie są pysznym sznycelkiem, a żylastą podeszwą. Nie serwują nawet tych ziemniaczków.
Piotr Zychowicz. Historia Realna, historia dzieje się na naszych oczach. Dzisiej (sic!) drodzy widzowie porozmawiamy o mojej nowej książce pod tytułem „Ukraińcy”.
Tak mniej więcej zaczyna się, pomijając promocję książki, którą dodałem, by jakoś opinię zacząć, każdy odcinek na jutubowym kanale Piotra „O matko!” Zychowicza. Rutynowo, powiecie. Owszem, bo i pan redaktor...
2023-02-18
Kilka razy zabierałem się za pisanie opinii na temat "Chińskiego feniksa". Napisałem zdecydowanie zbyt dużo tekstu, a zdając sobie sprawę, że jest równie ciężkostrawny, co materiał, do którego się odnosi, dawałem sobie spokój raz za razem. Coś napisać jednak chciałem.
Co do książki. Pomijam już skostniały styl i nadużywanie wtrętów w stylu "i nie jest to bynajmniej opinia odosobniona", które wydłużyły agonię. Praca Góralczyka nie ma jakiejś uporządkowanej struktury. To zbiór prelekcji przeniesionych na papier, które spaja temat ChRL. Głównie miałkie brązownictwo, z rzadkim i ostrożnym wskazaniem na niektóre problemy, bez głębszej analizy, czy wnikliwości. Chciałbym, by ta książka była "jakaś". Góralczyk w końcu wielokrotnie powtarza, że wobec Chin nie można przejść obojętnie. Dlaczego, więc stara się, wybaczcie powtórzenie, tak obojętnie, najsmętniej jak tylko potrafi, udawać, że nie jest nimi oczarowany? Nikt poważny przecież nie nabierze się, że sili się na jakikolwiek obiektywizm.
Najlepszy jest rozdział, czy też "referat", o chińskich mniejszościach, ludności pogranicza (Góralczyk nieco szerzej opisuje trzy z nich). Jedynie tam autor przebąkuje coś o nadużyciach aparatu ChRL wobec Tybetańczyków i Ujgurów, stara się wyjaśnić nieco o co w całych tych waśniach chodzi i nieśmiało, ale jednak, pokazuje palcem na tego i owego.
Zazwyczaj jednak krytyka staje mu w gardle. Tam gdzie jest już niezbędna, posłuży się cudzą wypowiedzią. Swego rodzaju syndrom wyparcia. Częściej raczej usprawiedliwia - Chiny oczywiście, nie krytyków.
Góralczyk chętnie wspomina na przykład o “stuleciu poniżenia”, czyli bolesnym dla historiografii Chin okresie (1839-1949) podporządkowania krajom zachodnim, dalece ingerującym w politykę wewnętrzną kraju. Nie poddaje jednak krytyce faktu, choć nieśmiało o nim wspomina, iż Chiny skrzętnie pielęgnujące wątek martyrologiczny, same niegdyś otaczały się wasalami, obcymi (waihua) i “barbarzyńcami” (manyi), poniżeń im nie skąpiąc, stawiając jednocześnie fundamenty własnej podmiotowości na grząskim gruncie. Przydałoby się pochylić nad problematyką regionu, jak i tego z jakiegoż powodu lwia część sąsiadów nie chce Chin mocarstwowych.
Tyle wystarczy. Takich tendencyjnych wątków książka wprowadza sporo, znacznie więcej, niż tych wyważonych. Wszystko podane tak poważnie, jak tylko się da, czyli jak na konserwatystę przystało. Nie ma większego celu analizawanie nietrafionych przewidywań tej publikacji. Gdybanie jest w końcu tylko gdybaniem. Zadziwiające jest natomiast jak bardzo charakterystyczne dla książki nadęcie jest kompatybilne z tym obecnym w komunikatach aparatu państwowego ChRL, jakich skrawki do nas docierają.
Kilka razy zabierałem się za pisanie opinii na temat "Chińskiego feniksa". Napisałem zdecydowanie zbyt dużo tekstu, a zdając sobie sprawę, że jest równie ciężkostrawny, co materiał, do którego się odnosi, dawałem sobie spokój raz za razem. Coś napisać jednak chciałem.
Co do książki. Pomijam już skostniały styl i nadużywanie wtrętów w stylu "i nie jest to bynajmniej opinia...
2023-01-23
Cieszę się. Dlaczego? Brak tu pisania pod tezę. To znaczy, jest tu myśl przewodnia, ale nie za wszelką cenę, nie bez skazy, nie bez ofiar. Chłop nie jest u Leszczyńskiego, tylko i wyłącznie ofiarą. Czasem jest łebski, wykazuje się sprytem; bywa i tak, że staje się bezlitosnym katem. Zawsze natomiast jego los jest u autora dobrze przeanalizowany, a postawa, czy czyny uargumentowane.
Leszczyńskiemu nie w smak populistyczne „rewelacje”. Owszem, to autor lewicujący, ale nie lewak pełen gniewu charakterystycznego dla skrajności (prawak nie byłby lepszy). Pańszczyzna, a w zasadzie jej ewolucja ku coraz większym obciążeniom wobec ludności chłopskiej, nie jest dla niego (i co nie dziwne, nie powinno być, w końcu to naukowiec) teorią spiskową, „ostatecznym rozwiązaniem kwestii chłopskiej”, a procesem, w ramach którego każda ze stron, zarówno ziemiańska, jak i poddańcza starała się dbać o własny interes (choć oczywiście to na tych uprzywilejowanych, z oczywistych względów, należy najczęściej wieszać psy). Trudno się temu dziwić. Chłopi, z dekady na dekadę zmuszani do coraz cięższej pracy na pańskiej ziemi, zaczęli z czasem stosować bierny opór, coś w rodzaju strajku włoskiego, markując pracę. Właściciele ziemscy odpowiadali jeszcze większą ilością podatków, danin, czy dni do odrobienia w ramach darmochy. Błędne koło.
W tle szykuje się nam spadek po tym skostniałym, nieelastycznym systemie. Gdy Anglicy, Holendrzy, czy Niemcy budowali podwaliny pod współczesny kapitalizm i liberalne państwa, luzując feudalną smycz, Polacy robili coś dokładnie odwrotnego. W zasadzie to tylko część Polaków. Nie zabrakło więc i u Leszczyńskiego gorzko-słodkiego epilogu w postaci opisu losów ludu i proletariatu w okresie II RP i PRL-u. Tworzenia się w bólach polskiego mieszczaństwa, czy para-równouprawnienia. Masowej miejskiej tożsamości budowanej na chłopskim gruncie, pochodzeniu.
Skutki chłopskiej niedoli, niczym echo, wybrzmiewają i dziś. Pisał o tym Leder w wybitnej “Prześnionej rewolucji…”, pisze o tym i Leszczyński. Ten pierwszy lakonicznie, ale treściwie, jak na psychoanalityka przystało. Ten drugi obszernie, z całą masą przykładów, przypisów i analiz, jak to u historyka być powinno. Jedna praca dopełnia drugą. Nakręca spiralę. Dla mnie bomba, bo mam już dość czytania o husarzach i ich konikach, Sobieskich i Marysieńkach. Samych sukcesach, potędze i niezawinionych klęskach.
Cieszę się. Dlaczego? Brak tu pisania pod tezę. To znaczy, jest tu myśl przewodnia, ale nie za wszelką cenę, nie bez skazy, nie bez ofiar. Chłop nie jest u Leszczyńskiego, tylko i wyłącznie ofiarą. Czasem jest łebski, wykazuje się sprytem; bywa i tak, że staje się bezlitosnym katem. Zawsze natomiast jego los jest u autora dobrze przeanalizowany, a postawa, czy czyny...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-12-14
Podoba mi się szkatułkowa struktura powieści, choć do gustu przypadła mi ta najgłębiej ulokowana, powieść drogi i pamiętnik zarazem. Te rozgrywające się na wyższych progach już mnie irytowały, wywołując niecierpliwość. Chciałem zwyczajnie wiedzieć co tam w tej tundrze u Diducha słychać.
Podoba mi się to, że Twardoch od siebie wymaga. Już "Pokorę" zapisał kunsztownie. Epistolarnie, niedialogowo, wręcz didaskaliami. W "Chołodzie" znów Szczepan wykonuje fikołki. Rozmienia się na drobne, wprowadza co chwilę dygresje, a to wszystko, znów epistolarnie, językiem potocznym, bynajmniej nie współczesnym. Incepcja, sama w sobie będąca dygresją. Choć wielu czytelnikom twardochowej prozy przeszkadza wszechobecny techniczny żargon, skrupulatność w opisie tych wszystkich pukawek, węzłów żeglarskich i sprzętów, mnie to nie przeszkadzało. Nie widzę w tym nic snobistycznego.
Grymasiłem trochę przy języku Chołodców. Brzmiał trochę tak, jakby komuś wydawało się, że zna litewski. Notabene dwóch pilotów w Chołodzie mówi coś podobnego, przyrównują chołodzki język do łotewskiego. Zdarza się więc od czasu do czasu nawet polskie słowo z dodaną końcówką "us". Dziwaczne.
Ale to takie moje czepialstwo, gdyż ostatecznie diduchowa tułaczka mnie zafascynowała, bo i marzę czasem o takiej tułaczce. Namiastkę sam sobie kilka razy w roku organizuję, wyjeżdżając na parodniową wędrówkę w góry, czy pogórza z noclegiem na dziko, sypiając w namiocie. Nie ważne czy Konrad sobie tej tułaczki życzył, skoro była ciekawa i na swój sposób magiczna.
Podoba mi się szkatułkowa struktura powieści, choć do gustu przypadła mi ta najgłębiej ulokowana, powieść drogi i pamiętnik zarazem. Te rozgrywające się na wyższych progach już mnie irytowały, wywołując niecierpliwość. Chciałem zwyczajnie wiedzieć co tam w tej tundrze u Diducha słychać.
Podoba mi się to, że Twardoch od siebie wymaga. Już "Pokorę" zapisał kunsztownie....
2022-12-10
Chciałbym trochę z Jagerem poprzeżywać tę historię, skoro nie jest to opracowanie naukowe czy historyczne. Chciałbym masy ciekawostek, konkretów i porządnych przypisów (nie samej rozwleczonej bibliografii bez odnośników do źródeł), skoro nie jest to powieść.
Jest za to jedynie chronologiczny zapis zdarzeń o wątpliwej konstrukcji. Bez literackiego sznytu, pisany tak jakby całe zdania, czy akapity mogły być bezokolicznikami. Jager opisuje rzeczone wydarzenia rozwlekle, tu doda coś od siebie, troszku pogdyba, choć sam przyzna, że nie wiadomo jak to było, przypomina po kilka razy, powtarza, jakby nie wierzył w czytelnika lub uzasadniał wartość własnej pracy wodolejstwem. Fabularyzuje, konfabuluje, choć stylem i formą nie chce się do tego przyznać. Ni pies to, ni wydra. Sam nimb, bez wizerunku.
Spec od literatury średniowiecznej, a nie zajął się ani literaturą, ani średniowieczem per se. Nie napisał powieści, ani opracowania naukowego. Trochę tylko w epilogu uchylił rąbka, sprzedał kawałek siebie. Te ledwie parę stron nie dało mi jednak się dowiedzieć, czy facet potrafi pisać. Ot, zjechał z autostrady, wlazł na podwórko z kart własnej publikacji, mówiąc "Dzień dobry, czy słyszał pan o tej średniowiecznej dramie, co to o niej książkę piszę" francuskiemu rolnikowi (obecnemu właścicielowi wielkopańskich niegdyś ziem), który zbeształ go wzrokiem i zignorował zachowaniem, co i ja niniejszym czynię.
Chciałbym trochę z Jagerem poprzeżywać tę historię, skoro nie jest to opracowanie naukowe czy historyczne. Chciałbym masy ciekawostek, konkretów i porządnych przypisów (nie samej rozwleczonej bibliografii bez odnośników do źródeł), skoro nie jest to powieść.
Jest za to jedynie chronologiczny zapis zdarzeń o wątpliwej konstrukcji. Bez literackiego sznytu, pisany tak jakby...
Muszę się przyznać do pewnej wstydliwego hobby, czy jak to nazywają Anglosasi guilty pleasure. Lubię czytać opowieści, relacje o nieznanym, nadnaturalnym, parapsychologicznym. Niegdyś czytywałem artykuły z portalu infra.org, doceniając pióro jednego z jego założycieli, Piotra Cielebiasia, notabene autora przedmowy „Wysokiej dziwności...”, który zawsze podchodził do opisywanych zjawisk ostrożnie, nie szufladkując ich, nie oceniając bez wyraźnego powodu (chyba że było to tłumaczenie cudzych prac, których autorzy tezy już stawiali), nie tworząc chochołów.
Miazga natomiast zachowuje się niczym ezoteryk. Jego pracę cechuje postawa presupozycyjna. Przede wszystkim więc dużo zakłada z góry, czasami nic sobie nie robiąc z podstawowych zasad logiki czy nauki. Nie chodzi mi o to, że przytacza historie osób, które znalazły się lub twierdzą, że znalazły się w absurdalnych, strasznych, czy wręcz przerażających sytuacjach. Byłby to zarzut dość nietrafiony, z uwagi na tematykę książki. Chodzi mi o to, że autor prezentuje dość kontrowersyjne tezy. Przykłady? Proszę bardzo. Już dawno nie umieściłem w książce tyle zakładek i nie podkreśliłem tylu zdań. Opisując jedno ze zdarzeń związane z górą Liwocz, Miazga na przykład wypowiada się na temat osiemnastometrowego stalowego krzyża, na którym zamontowano, jak to określił „nadajniki 4G". Ciekawe, że sam krzyż mu nie przeszkadza, ale już „nadajniki” zaburzają urodę cudownego zakątka. Urządzenie bowiem "[...] nie dość, że szpecą to przepiękne miejsce, to w dodatku wpływają negatywnie na zdrowie ludzi w okolicy". Bez komentarza. Opisując diabelskie kamienie z różnych zakątków kraju, Miazga powołuje się na geomancję i radiestetów, którzy twierdzą, że takie głazy nie są „rozmieszczone” przypadkowo, bo miejscach mocy, czy wzdłuż linii siatek energetycznych. Autor wspomniał przy okazji diabelskich kamieni nawet nieodżałowanego prof. Jana Pająka i jego badania na ich oddziaływaniem. To już prawie mnie zabiło. Bez komentarza. Wisienką na torcie jest cudowne wyznanie na ostatnich kartach „Wysokiej dziwności”, które można sprowadzić do „Nie jestem antyszczepionkowcem, ale...". Takich kwiatków jest cała masa. Wszystkie podobne twierdzenia, tezy, czy teorie autora są w jego opinii uprawnione. Inaczej jest ze sceptycyzmem, czy jak to Miazga określa „ortodoksyjną” nauką, zamkniętą w „sztywnych ramach". Na nie autor narzeka regularnie co kilka stron, nierzadko siląc się na pretensjonalne tyrady. Ta dychotomia jest równie fascynująca, co niestety durna. Bo gdzież mądrość w opisywaniu nadnaturalnych teorii i zdarzeń, przy nieustannym buczeniu na nieubłagane prawa logiki, czy dziedziny ścisłe?
Żyjemy w społeczeństwie nieco opacznie pojmującym racjonalizm. Sceptycyzm jest powszechnie nieaprobowany, zbywany, czasami reaguje się na niego negatywnie lub nawet odpowiada agresją. W końcu Niewierny Tomasz nie jest otaczany estymą i może to w pewien sposób tłumaczyć niechęć sporej części społeczeństwa do asertywności. Podobną niechęcią kieruje się autor utyskujący co kilkanaście stron na „ortodoksyjnych sceptyków” niczym na zło wcielone. Jestem tymże sceptykiem i nie widzę w byciu nim nic zdrożnego. Wręcz przeciwnie. Nazwałbym to, wręcz przewrotnie i nieco biblijnie, cnotą.
Bzdurometr wyłączyłem po wspomnianym już narzekaniu autora na znajdujący się na krzyżu maszt z zamontowaną na nim stacją bazową w technologii 4G (a kto wie, może już nawet i 5G?). Nie liczyłem już tak skrupulatnie kolejnych dziwactw. Fatalny styl, błędy fleksyjne, ortograficzne, stylistyczne, logiczne, czy literówki dały od szurskich wstawek wytchnienie, by po kolejnych kilkunastu stronach przyprawić o ból głowy. Miazga jest w stanie w jednym akapicie walnąć dwa babole tego samego rodzaju. Przykład? „[...] Ze zdecydowanym wyrazem twarzy Alan zdecydował [...]”, a kilka zdań dalej „[...], a Alan uniósł broń, strzelając jednym strzałem”. Miazga przekręca nawet imiona, czy nazwiska przytaczanych zagranicznym specjalistów lub świadków. Z początku i te błędy pieczołowicie zaznaczałem, ale było tego tyle, że poddałem się po kilkudziesięciu stronach (i tak wytrwałem dłużej, niż w przypadku szurskich wstawek), robiąc wyjątki dla co ciekawszych baboli. Korekta podobno była, autor z resztą korektorce już we wstępie podziękował za walkę z jego niepokornym stylem. Zastanawiam się, co było tego powodem, gdyż satysfakcjonująca naprawa tej książki była zgoła niemożliwa ze względu na rozmiary tragedii, jaką jest u autora brak podstawowych umiejętności komunikowania się z czytelnikiem i artykułowania własnych myśli. Nie ma więc tu winy korektorki. Prawdopodobnie robiła, co mogła i na co pozwalał jej czas, budżet i sam twórca. Może więc odpowiedniejsze byłyby przeprosiny, za fatygę oczywiście, gdyż publikacja w tym stanie nie powinna ujrzeć światła dziennego.
Jest więc gorzej niż w przypadku „Magicznej rzeczywistości". W poprzedniej książce braki warsztatowe zakrywała niebotyczna ilość cytatów i relacji świadków, a Miazga niejako stał z boku, nieczęsto siląc się na dłużyzny w postaci własnych przemyśleń. W najnowszej pracy ufologa prywatne archiwa nie odgrywają już znaczącej roli. Autor stara się więc wypełnić strony treścią, nawiązując do przypadków i fenomenów opisywanych przez innych badaczy, często raczy też dzielić się własnymi przemyśleniami. Przypisów jest mało, nieraz pozbawieni jesteśmy kontekstu. Jeśli więc w dziedzinie niewyjaśnionych zjawisk jesteśmy kompletnie zieloni, wielu rzeczy nie zrozumiemy. Kiepska to synteza, a absurd goni absurd. Pozycja jest wtórna względem poprzedniej książki Miazgi, nie wnosi w zasadzie nic nowego do przedstawionych w „Magicznej rzeczywistości” poglądów. Nawiązanie do prac Keela czy Vallee zdaje się pustym odniesieniem. Niby jakimiś refleksjami na temat prac rzeczonych autorów Miazga się dzieli, ale i tak w skrócie, bo przecież już się z nimi zgadzał w poprzednich swoich pracach, a w ogóle to i podtrzymuje swoje już wypracowane w tychże publikacjach zdanie na temat „żywego folkloru". Po co więc kolejne 400 stron, skoro może niecałe 100 jest pewnym novum, ze względu na niepublikowane wcześniej relacje z archiwum twórcy? Mógłbym tak o mankamentach „Wysokiej dziwności” pisać i pisać, ale lepiej już zakończyć. Dość powiedzieć, że po lekturze książki pana Miazgi musiałem odpocząć nieco od jakiejkolwiek literatury. Tak wiele masochizmu bym mógł tu zamieścić jakąś kontrę, wraz z oceną.
Muszę się przyznać do pewnej wstydliwego hobby, czy jak to nazywają Anglosasi guilty pleasure. Lubię czytać opowieści, relacje o nieznanym, nadnaturalnym, parapsychologicznym. Niegdyś czytywałem artykuły z portalu infra.org, doceniając pióro jednego z jego założycieli, Piotra Cielebiasia, notabene autora przedmowy „Wysokiej dziwności...”, który zawsze podchodził do...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to